środa, 29 lipca 2015

Rozdział I

Kochałam moją pracę. 

To częste wśród ludzi wykonujących mój zawód. Początkowa obojętność lub najwyżej zaciekawienie z czasem przeradza się w życiową pasję. Wiele razy się nad tym zastanawialiśmy i chyba nigdy nie przyszło nam do głowy nic poza górnolotnymi frazesami. Ta praca po prostu miała mało wad. Konkretnie dwie: ciągle jest zimno i ciągle jest się głodnym. To pierwsze w lecie nawet nie jest takie złe, to drugie na początku jest niepokojące, a potem po prostu to ignorujesz i pamiętasz, żeby przynieść sobie jakiegoś dodatkowego batona. 

Ludzie są straszni, mówię wam.

Pamiętam pierwszy raz, jakby to było wczoraj. Gromada młodszych i starszych ludzi, z których chyba nikt nie planował, że znajdzie się w takim miejscu. Nikt nie marzy o moim zawodzie w dzieciństwie. Nikt nie zakuwa po nocach z myślą, że chce się tym zajmować. Nikt nie myśli o wydawaniu ciężkich pieniędzy na kurs, dopóki nie zmuszą go okoliczności. Zrezygnowani ludzie. Podenerwowani ludzie. Ciekawi ludzie.

Byłam wśród tych zaciekawionych (i tych, których nie przyjęli na studia), co nie znaczyło, że się nie denerwowałam. Prowadzący szkolenie był jakąś żywą legendą w swojej dziedzinie. Wszyscy traktowaliśmy go, jakby był jakimś panem Miyagim albo mistrzem Yodą. Nawet trochę tak mówił. „Ta praca nie da wam radości, ale da wam spokój". Zapamiętałam to, bo to prawda. Czyż nie brzmi jak coś, co mógłby powiedzieć mistrz Jedi?

A potem, jak to robią tacy mistrzowie, wrzucił nas od razu na głęboką wodę. Ostry mieli przesiew. Nie wiem, w jakim innym zawodzie trzeba wypełnić tyle testów psychologicznych, podejrzewam, że nawet wychowawców przedszkoli tak nie męczą. Musieli mieć naprawdę dużo nieprzyjemnych incydentów. Jeśli wierzyć historiom opowiadanym w przerwie na kawę, to cud, że nie trafiłam w pracy na kompletnego psychopatę. A może trafiłam, tylko dobrze się ukrywał. W każdym razie te testy to było za mało, żeby wyeliminować słabszych i niezrównoważonych.

Parę osób wyszło, jedna dziewczyna wybiegła w totalnej panice. Większość podeszła bliżej, posyłając sobie porozumiewawcze spojrzenia - "ale mięczaki, to jest robota dla twardych, takich jak my". To musiał być dobry rocznik. Byłam wśród nich; chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłam z siebie taka dumna i nie czułam takiego związku z jakąkolwiek grupą. W każdej dotychczasowej klasie byłam intruzem. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że to jest coś, czym mogłabym się zajmować przez resztę życia. Zarobki nie powalały, ale mogłam o tym myśleć, kiedy pisałam egzaminy. I tak miałam niezły pomysł na siebie. Matka chciała, żebym poszła na pielęgniarkę, jakby nie wiedziała, na jakim poziomie stoją moje zdolności interpersonalne.

Pracowałam w zawodzie przez trzy lata. Kochałam moją pracę, i kiedy ją straciłam, to była dla mnie absolutna tragedia. Zdawałoby się, że w tej branży nigdy nie braknie zatrudnienia. Nic bardziej mylnego. Możesz wykonywać najbardziej przydatny zawód świata i i tak wylądować pod mostem. Inna sprawa, że to w ogóle nie był najlepszy okres w moim życiu. Zwolnienie dyscyplinarne było gwóździem do trumny, ale jest ważne, bo gdyby nie to, nie brakłoby mi pieniędzy, a gdyby nie brakło mi pieniędzy...

Próbowałam szukać. Niewiele jest osób z moimi kwalifikacjami, niestety, nadal więcej niż miejsc pracy. Może znalazłabym zatrudnienie w innej miejscowości, ale nie stać mnie było na przeprowadzkę. Byłam wystarczająco zadłużona. Moi rodzice też. Nie żeby się do mnie odzywali, przynajmniej matka.

Nie miałam z czego żyć, nie miałam co robić i poza jedną sąsiadką i głupim bratem nie miałam do kogo otworzyć ust. To musiało się źle skończyć. Kiedy człowiek spędza dni na słuchaniu, jak korniki jedzą stół zaczyna mieć głupie pomysły. Głupie myśli. Nie umie spojrzeć obiektywnie na siebie i otoczenie. Wydaje mu się, że może zrobić cokolwiek. A już człowiek, który zawsze miał pewne problemy z funkcjonowaniem w społeczeństwie...

Nie próbuję wzbudzić niczyjego współczucia, naprawdę. To była moja wina. Widzicie, w moim zawodzie trzeba zachować szczególną ostrożność. Nikt tego nie zaniedbuje, nikt normalny nie pchałby się tam z gołymi rękami. Zresztą rzadko mieliśmy naprawdę niebezpieczne przypadki. To spokojna praca; mimo wszystko, nie można się zapomnieć. Ja się zagapiłam. Miałam dobrą wymówkę, bo to było tego dnia, kiedy mój brat wyleciał z trzeciej szkoły, ale i tak gdy wyszłam ze szpitala nie miałam gdzie wracać. Nie mogli sobie pozwolić na pracownika, który nie widzi, że mu krew chlapie na stół. Nie byłam w zbyt dobrej kondycji psychicznej. Tym razem tylko potrzymali mnie na obserwacji, ale w końcu mogło naprawdę dojść do nieszczęścia. 

Dobrze się stało. Tak właśnie uważam. To, czego dokonałam to jednak był jakiś awans społeczny. W innym wypadku mogłam się tylko staczać.

Byłam na bezrobociu przez prawie pół roku. Cały czas liczyłam, że jeszcze dostanę gdzieś pracę, przez miesiąc stałam na mieście ze znakiem reklamującym restaurację, ale do takiej pracy trzeba wytrzymałości, a ja nie byłam przyzwyczajona do upału i mdlałam po dwóch godzinach na słońcu. Więc głównie nie robiłam nic. Nie miałam telewizora, czytać mi się nie chciało. Jak odcięli mi Internet, zostało mi już tylko radio, a radio z roku na rok robi się coraz bardziej wkurzające. Wiem, że powinnam była znaleźć sobie jakieś twórcze zajęcie. Teraz to wiem.Wtedy chciałam tylko użalać się nad żałosną sytuacją, w jakiej się znalazłam. Dobrze, że miałam chociaż ten symboliczny zasiłek, bo odcięliby mi jeszcze prąd i siedziałabym po ciemku, i wtedy dopiero bym zdziwaczała.

 Miałam jedną sąsiadkę, z którą rozmawiałam. Reszta mieszkańców mojego bloku składała się z przykutych do łóżka emerytów, alkoholików, podejrzanych elementów i ludzi, którzy uważali mnie za podejrzany element. Całkiem słusznie zresztą. 

To była starsza pani na rencie. Miała chore biodro, mąż był od niej dużo starszy i dawno zmarł, a dzieci mieszkały na drugim końcu kraju, więc jej trochę pomagałam. To była transakcja wiązana: ja chodzę po zakupy, ona robi z tych zakupów jedzenie i się ze mną dzieli, ja słucham o wszystkich wypadkach, wojnach i kataklizmach, o których mówili w wiadomościach. Nie doceniałam tego źródła informacji do lądowania UFO w Niemczech. Oczywiście na początku jej nie wierzyłam, myślałam tylko, że to smutne, że już ma demencję, nie miała nawet siedemdziesiątki. Potem przyszłam do niej na te nieszczęsne wiadomości i się okazało, że to jednak prawda. Jakoś mnie to nie obeszło. Niewiele mnie wtedy obchodziło poza zawartością mojego portfela, moim głupim bratem i moim podniosłym planem. Zdziwiłam się tylko, że tak blisko. Takie rzeczy się zawsze dzieją w Stanach, a tu tuż za granicą.

***

Loki z Asgardu znalazł się na mojej wycieraczce 13 kwietnia 2012 roku, w piątek, tydzień przed moimi urodzinami. Właśnie wychodziłam z mieszkania, żeby zrobić to, co planowałam od miesiąca. Kiedy złapałam za klamkę, coś uderzyło w drzwi od zewnątrz. Nie do końca wiedziałam, co się dzieje w mojej głowie, a co dopiero wokół mnie, wszystko było rozmyte i pogrążone w jakimś upiornym szumie i pisku,  więc w ogóle mnie to nie ruszyło i po prostu wyszłam. I on tam leżał. Jak jakaś paczka porzucona przez kuriera. Wyglądał naprawdę beznadziejnie, a ja byłam naprawdę niezrównoważona, i pomyślałam, że ktoś musi go pozszywać. Potem pomyślałam, że to muszę być ja. Całe życie kładziono mi do głowy, żeby udzielać pierwszej pomocy, i nawet kiedy nie wiedziałam co robię ta myśl była silniejsza od instynktów. Nie ratowałam mu życia, raczej nie. Wylizałby się. Zresztą niewiele mogłam zrobić. Nie umiałam nastawiać złamań ani tamować krwotoków wewnętrznych, dalej nie umiem. Mogłam tylko pozaszywać mu rany. W szyciu zawsze byłam dobra.

Największą przysługą, jaką mu wyświadczyłam było chyba słuchanie, jakie go w życiu spotkały krzywdy i niesprawiedliwość. Okazałam się też przydatna później, kiedy po niego przyszli, ale to następna historia, następny etap naszej dziwacznej znajomości.

Wciągnęłam go do mieszkania za nogi. Jestem wprawdzie słaba i chorowita, ale w pracy zdarzało się, że musiałam dźwigać. Dam radę przewlec dwa metry chuderlawego faceta. 

Położyłam go na dywanie. To był błąd, bo krwawił, a dywan był jasny, ale układanie rannego na gołej podłodze wydawało mi się niehumanitarne. Nie poznałam go od razu. Zbyt wiele razy jeździłam metrem, żeby uznać, że ktoś w śmiesznym ubraniu musi być najeźdźcą z kosmosu. I tak domyśliłam się dość szybko; przypomniałam sobie, że widziałam go w telewizji u mojej sąsiadki, jak terroryzował tłum w Stuttgarcie. A wtedy myślałam już tylko, żeby mi szyb nie powybijali, jak po niego przyjdą. I kto gorszy, superbohaterowie czy potwory z innej planety. Kosmici mogli narobić większych szkód, ale było mniejsze ryzyko, że zaczną zadawać pytania. Nie wiadomo, co gorsze; zostać wywiezionym do Stanów, czy do innej galaktyki.

Pozszywałam go. Nie ruszałam apteczki, odkąd ją kupiłam, i nawet nie wiedziałam, czy będzie tam igła i nici. Gdyby nie było, pewnie by sobie tak krwawił na tym moim kremowym dywanie, nie byłam w formie, żeby wyjść do ludzi, a mój budżet nie był w formie, żeby kupować nitkę chirurgiczną. Wtedy chronicznie brakowało mi do parówek. Kupowanie tych parówek zresztą też sprawiało mi trudność. Moje myśli krążyły w kółko wokół mojego planu, tego, że ciągle coś mi przeszkadza, że ciągle trzeba coś załatwić, że ktoś łazi, że się pod oknami kręci. Że za jasno, że nie można tak w biały dzień, a właśnie że w biały dzień będzie najlepiej, żeby przez jakiś czas nie wychodzić, żeby wychodzić codziennie o tej samej porze, żeby znikać na cały dzień, wszystko źle, wszystko budziło podejrzenia. I ten szum i pisk, i szum i pisk...

Przez pierwszą godzinę się nie odzywał. Chwilami był przytomny, głównie podczas szycia. Może tylko udawał nieprzytomnego, żeby się zorientować, czy zamierzam dzwonić po Kapitana Amerykę. Może to nie była godzina, tylko piętnaście minut. Czas tak dziwnie płynie, kiedy miesiącami nic go nie zapełnia.



***


- Co robisz? - to były pierwsze słowa, jakie do mnie skierował. Po angielsku. Do tamtych biednych Niemców też mówił po angielsku. Chyba nie znał innych języków. W każdym razie ziemskich; w swojej odległej galaktyce mógł być poliglotą. Nie można lekceważyć bytów pozaziemskich tylko dlatego, że nie radzą sobie na jednej konkretnej planecie. Problemy z przystosowaniem się do ziemskiego życia mają nawet jej rdzenni mieszkańcy.

- Nic – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Akurat siedziałam w najbardziej oddalonym od niego kącie pokoju i przyjmowałam do wiadomości, że chyba przygarnęłam dyktatora z kosmosu. Możliwość mojego mózgu przekraczało zadzwonienie do znajomych, czy nie chcieliby wpaść, ale z przetwarzaniem informacji rodem z E.T. radził sobie nieźle. Nie czułam się, jakbym wariowała bardziej niż zwykle. - Chcesz coś do picia? - ubzdurałam sobie, że jeśli będę się nim troskliwie opiekować, to sumienie nie pozwoli mu mnie zabić. Poniekąd miałam rację: nie zabił mnie i chyba miał coś na kształt sumienia, ale te dwie rzeczy niekoniecznie się ze sobą łączyły.

Nie chciał nic do picia. Chciał zabić wszystkich ludzi, zaczynając od superbohaterów. I brata, koniecznie chciał zabić swojego brata, który tak naprawdę nie był jego bratem, bo był obłudną żmiją, cieszącą się z jego śmierci. Nie zastanawiałam się nad tym, uznałam, że koligacje rodzinne obcej rasy mogą być skomplikowane. Kazałam tylko być mu trochę ciszej, bo sąsiedzi się zlecą. On zgrzytnął zębami, splunął krwią prosto na dywan, wczołgał się na kanapę i spojrzał na mnie jak na ślimaka rozsmarowanego na podeszwie.

- Jestem twoim bogiem, wszo – wycedził przez zęby, trzymając się za żebra. Obejrzałam go trochę, kiedy był nieprzytomny, żeby sprawdzić, czy zamierza umrzeć mi na rękach. Był połamany i miał kilka niepokojących sińców, ale uznałam, że powinno być dobrze, o ile nie będzie się ruszać. Włażenie na kanapę nie było najrozsądniejszą rzeczą w tej chwili. Nie powiedziałam mu, że ma leżeć spokojnie, bo nie przyszło mi do głowy, że w swoim opłakanym stanie zachce mu się szukać wygodniejszego leża. Daj kurze grzędę...

- Zaraz ci żebra poprzebijają płuca – wypaliłam, bo uznałam że to lepsze niż "sam jesteś wesz". - Jak baloniki – dodałam i zaczęłam się śmiać. Sama się prosiłam, żeby unicestwić mnie zielonym laserem. Nie mam pojęcia, dlaczego tego nie zrobił.

Zamiast tego Loki zaczął chichotać. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nazywa się Loki. Nazywałam go w myślach "ten kosmita". Nie bardzo do niego pasowało. Nie wyglądał jak kosmita, wyglądał jak ofiara ciężkiego pobicia albo potrącenia przez ciężarówkę.

- Pewnie masz rację – powiedział. - Ale jeszcze żyję i radzę ci zważać na słowa, żałosna...

Umilkł i byłam pewna, że rzeczywiście żebra przebiły mu płuco i umiera. Po chwili znowu zaczął z trudem oddychać. Odetchnęłam z ulgą, dopóki żył, mogłam siedzieć w swoim zagrzybionym kącie i nic nie robić. Zwłoki mają to do siebie, że coś z nimi zrobić trzeba.

- Ładnie mnie pozszywałaś – wydusił. - Może jednak daruję ci zniewagi.

Cały czas trochę się śmiałam. Szumy i piski w mojej głowie osłabły i przychodziły mi do głowy jakieś głupoty, które były zupełnie nieśmieszne, ale wtedy niesamowicie mnie bawiły. Miałam ochotę go prowokować dla samego prowokowania. W zasadzie nigdy mi to nie przeszło.

- Nie takie rzeczy się zszywało – powiedziałam z dumą. - Masz miękką skórę, weszło jak w masełko.

- Zajmujesz się szyciem ludzi? - zakaszlał i musiał zrobić przerwę. - Ciekawe zajęcie, nie powiem. To u was popularne?

- Zajmowałam. Zwolnili mnie.

- Wstrząsające. Czyli jesteś, to jest, byłaś, medykiem. Jak wy to nazywacie... chirurgiem.

- Nie byłam chirurgiem.

***

Knucie i tworzenie sieci intryg nie polega na wymyślaniu wielkiego planu z wyprzedzeniem na dziesięć lat. Nie przypomina wielogodzinnego układania kostek domina tak, żeby po przewróceniu ułożyły obrazek. Ludzie nie są z plastiku. Nie da się ich poustawiać i popchnąć. Z mojego punktu widzenia to wszystko przypominało teleturniej-zgadywankę: trochę myślenia, bardzo długie czekanie na wolną linię, dwie minuty krzyczenia do słuchawki, gigantyczny rachunek za telefon i nerwy w strzępach, ale można wygrać tysiąc koron albo toster. Loki pewnie widział to inaczej. Fakt pozostaje faktem: choćby uwzględnić w swoim niecnym planie absolutnie wszystkie okoliczności, i tak stanie się coś niespodziewanego. To się po prostu nie może udać. Trzeba działać z tym, co się ma pod ręką, i liczyć, że wypali. Jak wypali, można zabierać się za kolejną rzecz, i tak dalej, i tak dalej, do usranej śmierci. To, czy ci się uda, zależy głównie od umiejętności szybkiego reagowania.

Byłam pod ręką i miałam pewne umiejętności. Chwilowo nie miał nic innego. Na następną wolną linię mógłby czekać ładne parę lat.

W zasadzie dobrze się stało.

------------------------------------------------------------

Pierwszy rozdział i ostatni, który wrzucałam na Wattpada, po tym już będą same nowości, hura!...
Zdaję sobie sprawę, że wieje nudą, ale jakoś trzeba zacząć. No i piszę z perspektywy kogoś, kto jest dość skoncentrowany na sobie, więc dużo będzie wynurzeń pseudoegzystencjonalnych. Ładnie proszę, żeby wytknąć mi błędy, bo niektóre zdania są dziwne i nadal nie jestem pewna, czy i gdzie powinny zawierać przecinki.
PS. jestem bardzo dumna z metafory z telegrą, nie zabierajcie mi tego.